Natrafiłam na taki cytat w internecie i wybuchłam (gromkim i gorzkim) śmiechem. Jakie to prawdziwe! W końcu piątek. Jutro będę mogła spokojnie popracować. Bez maili, które wytrącają z rytmu. Bez telefonów. Bez deadlinów, bo do poniedziałku przecież daleko. No i z ulgą, że robię coś ponad i w tygodniu będzie mi lżej.
Nawet nie wiem, kiedy to się stało. Nie pamiętam weekendu bez pracy, choćby przez kilka godzin. Więcej – nie potrafię sobie takiego wyobrazić. No bo jak to? Przecież zawsze jest coś do zrobienia. Jeśli nie szykuje się jakaś super okazja, to po co marnować czas na głupoty? Zaraz, zaraz! Czy ja to naprawdę powiedziałam? Pomyślałam?
Nie.
Zrobiłam znacznie więcej – wdrożyłam to w życie.
I to jest ten zachwalany freelance. Chciałam niezależności, wolności, spełnienia ambicji. To mam. A że czasem pracuje po kilkanaście godzin dziennie? Że cieszę się na spokojną pracę w weekend? Nikt nie mówił, że będzie łatwo. Może etat wcale nie jest taki zły?
Niestety w życiu nic nie jest czarne albo białe.
I nie możesz mieć wszystkiego.
Zjeść snickersa i mieć snickersa.
Ale przecież właśnie jestem w Bangkoku i zaraz po pracy idę na roztańczony Khao San Road.
Każdego ranka, przed pracą, piję shake owocowy ze świeżo wyciskanych mango za 2 zł.
A w podróży jestem już 5 miesiąc.
Więc tak sobie myślę, że praca w weekend nie jest zła.
Ale tylko wtedy, kiedy cel również zły nie jest.
Zostaw komentarz